Po trudach
całorocznej nauki 9 czerwca wybraliśmy się na nasz pierwszy
wspólny biwak do
Spychowa. Jak w kolejnych latach okazało się - było to miejsce naszych
corocznych wypadów. Mieszkaliśmy tam zawsze na
polu
namiotowym
położonym prawie
w środku lasu, koło leśniczówki,
którego to użyczył
nam
bardzo miły i pomocny
pan leśniczy (przez nas nazywany Panem Gajowym :). Niedaleko
również znajdowało
się jezioro z...... przez nas niezwykle upodobanym pomostem
oraz
śluzą,
przy
której spędzaliśmy wiele czasu.
Z racji
tego że, byliśmy klasą niezwykle aktywną i zawsze poszukującą wyzwań
postanowiliśmy dotrzeć na miejsce rowerami. Warto tu dodać,
że
musieliśmy
pokonać na nich odległość ok. 56 km. Nie przeraziło to nas. I
tak
9
czerwca w
południe zapakowaliśmy nasze bagaże do samochodów
kilku
rodziców, którzy
zaoferowali zawiezienie ich do Spychowa, a my po dokładnym
sprawdzeniu
stanu
naszych rowerów przez kolegów z klasy ruszyliśmy
w drogę.
Opiekunami w czasie
jazdy była nasza wychowawczyni pani mgr Elżbieta Piskorz i nauczyciel
historii,
WOS-u i PO pan mgr Maciej Szczyglak, który to jak się okaże
później dostarczy
nam niezapomnianej przygody. Pogoda od rana była piękna. Sił
o
dziwo
nie
brakowało. Ale jak to zawsze u nas nie obyło się bez
dodatkowych
przeżyć. Ich
prologiem był upadek jednej z naszych koleżanek. Wyglądał on
bardzo
groźnie.
Jednak ona uśmiechnęła się, wstała i pojechaliśmy dalej. Jak
okazało
się po
powrocie z biwaku miała ona złamany palec. Ale ten upadek był
dopiero
początkiem.
Jak wcześniej wspomniałam jednym z naszych opiekunów był
nauczyciel PO, który
to miał „dokładną” mapę tych okolic. Jako że na
zajęciach z
tego przedmiotu
mieliśmy orientację mapy, chciał pan nas z tego sprawdzić, więc
przygotował nam
skrót, który prowadził przez las. Ten
skrót
okazał
się zgubny. Na początku
wszystko wyglądało pięknie. Jedna droga prowadząca do lasu
– nie
możemy się
zgubić, a do tego taka „dokładna” mapa.
Ale im dalej
w las
, tym więcej dróg,
rozdroży i coraz gorsza trasa. Niestety nasza DOKŁADNA mapa
nie
uwzględniała
50% dróg
w tym lesie i nie
wiedzieliśmy
którą trafimy do celu, bo wszystkie wydawały się
nam
jednakowe.
I specjalista
od orientacji mapy też zwątpił w swoje umiejętności. Zaczęły
się
poszukiwania
właściwej drogi. Udało się - znaleźliśmy!!!!
Wydawało nam się wtedy,
że to już koniec przygód. Ale na
naszej drodze znalazła się rzeczka, przez którą
było
przerzuconych kilka
wątłych desek. I tak zaczęło się przenoszenie rowerów. A
na sam
koniec tego
super skrótu droga była piaszczysta i pozostawało nam
prowadzić
rowery. Po tych
wszystkich przeżyciach głodni i zmęczeni marzyliśmy już tylko o
przybyciu na
miejsce. Jak się potem okazało ten skrót zamiast
skrócić
nam drogę dołożył nam
dodatkowo ok. 4 km ( ale co to jest w obliczu 56 km
zaplanowanych). Po
powrocie
na drogę asfaltową wróciły nam siły i bardzo
szybko
dotarliśmy
do celu. Tam już
czekali na nas rodzice z bagażami i pani mgr Małgorzata
Podlińska,
która to
była naszym drugim opiekunem, obok pani Piskorz, w czasie
pobyty
w
Spychowie.
Wszystkie te
wydarzenia w czasie
jazdy nie były w stanie popsuć nam humorów. Spędziliśmy
trzy
cudowne dni.
Pogoda nam dopisywała. Czas upływał nam na...............wygłupach i
żartach.
Odpoczywaliśmy na pomoście, przy śluzie, a wieczorami
wspólnie
zasiadaliśmy
przy ognisku. Wybraliśmy się również na nasze
ukochane
kajaki.
Nie sposób nie
wspomnieć o pani Małgorzacie Podlińskiej, która to
przyrządzała
nam doskonałe
posiłki (a my myśleliśmy, że będziemy jeść tylko konserwy i
na
tym
koniec) – nigdy
nie zapomnimy całego garnka grochówki (było jej
tyle, że
mógłby najeść się cały
oddział wojska). Czas mijał nam szybko i przyjemnie.
Oczywiście
powrót do domu
nie byłby ważny, gdyby nie jakaś przygoda w czasie drogi.
Przez
wszystkie dni naszego pobytu w Spychowie mieliśmy
piękną pogodę, omijały nas deszcze
i burze. Jednak w dzień powrotu było inaczej. Przez większość trasy raz
świeciło słońce, raz kropił deszcz. Ale wszystko zmieniło się
w
momencie, gdy
dojechaliśmy do Kobułt. Rozpoczęła się wielka ulewa i burza.
Mieliśmy
nadzieję,
że zaraz minie, więc schowaliśmy się na przystanku. Ale nic z
tego.
Stwierdziliśmy, że nie ma sensu dłużej czekać, bo nic nie wskazywało
na
to, że
burza minie, a było coraz później. Wyruszyliśmy w drogę.
Wystarczyła dosłownie
minuta, żeby każdy z nas był zupełnie przemoczony –
tak
lało. Z
każdej strony
widzieliśmy błyskawice i słyszeliśmy
„walące”
pioruny.
Rzeczą, która do dziś
dnia nas bawi, ale i wprawia w zdumienie, był niespodziewany
powrót sił. Nigdy
tak szybko nie jechaliśmy. Padało tak, że nie było widać
dosłownie tego
co
znajdowało się 5 metrów przed nami. Ulica zalana wodą, same
kałuże –
słyszeliśmy jak się nam w butach woda przelewa. Ostatnich 10 km
pokonaliśmy w
zawrotnym tempie, tej końcówki naszej
podróży
prawie nie
pamiętamy. Ale ten
powrót sił był naprawdę zdumiewający.
Biwak ten
jest wspaniałym wspomnieniem. Do dnia dzisiejszego czujemy dumę z
przejechanych
kilometrów. A wszystkie te przygody wzbudzają w nas śmiech i
przywołują razem
przeżyte chwile.
Gaja